Obserwowanie ludzi to bardzo ciekawy sport. Jeszcze oczywiście ciekawsze jest obserwowanie siebie i swoich reakcji. Z takich obserwacji można wysnuć ciekawe wnioski. Ostatnio moje wnioski dotyczyły walki o racje i kompletny braku sensu takiej walki w większości sytuacji.
Wiele nieporozumień czy trudnych uzgodnień w sprawie wykonywanych zadań, ustalanie harmonogramu, działań opiera się o wzajemne udowadnianie sobie racji. W kulturach wschodu nazywamy to “zachowaniem twarzy”, a w społeczeństwie zachodnim jest to bardzo często równoznaczne z poczuciem braku bycia zaakceptowanym czy braku bycia poważanym.
Utrata twarzy dla Japończyka czy Chińczyka jest ogromną skazą, utratą honoru. Dla Europejczyka niby to pojęcie nie istnieje, jednak jeśli pomylimy się i zostanie nam to wytknięte i to nie daj boże w towarzystwie osoby trzeciej, to mamy tendencje “walczyć o status quo” albo usprawiedliwiać się w nieskończoność. Udowadniamy swoją rację za wszelką cenę, żeby nie czuć się gorszymi. Mamy wrażenie, że ponieśliśmy porażkę i potrzebujemy tą porażkę jakoś sobie zrekompensować. I nawet jeśli nie ma osoby trzeciej, a jesteśmy powiedzmy tylko we dwójkę to nadal staramy się udowodnić naszą rację, czy to argumentami, perswazją, manipulacją czy walką. Taka chęć walki o rację to często chęć swoistego rodzaju zemsty czy odegrania się na kimś za wytknięcie nam pomyłki albo bycie świadkiem naszej pomyłki. W skrajnych wypadkach chcemy pokazać naszą wyższość.
Oczywiście taka postawa w stosunku do tego, co już minęło nie ma większego sensu. Rzeczy już się wydarzyły. Jeszcze mniejszy sens, wbrew pozorom, ma walka o racje dotyczące rzeczy, które dopiero są na etapie organizowania. Tutaj ewidentnie trzeba wdrożyć odpowiednie działania. Zapytasz jakie?.
Jako młoda dziewczyna uparcie kłóciłam się o rację, aż kiedyś do mnie dotarł bezsens takiej kłótni. Docierał do mnie stopniowo ponieważ musiałam zrozumieć, że jest całe mnóstwo sytuacji, które nie mają tak zwanego “obiektywnego punktu widzenia”. Stąd pewnie powiedzenie, że racja jest jak “4 litery” i każdy swoją ma.
W końcu zrozumiałam, że kłócenie się o rację jest tak naprawdę stratą mojego cennego czasu i energii. Nawet jeśli wygram to może poprawi to moje samopoczucie … na chwilę … . Oczywiście większość z nas z doświadczenia wie jak trudna do udowodnienia jest racja. I to nawet w sytuacjach, kiedy od udowodnienia racji może zależeć czyjeś życie albo dobrobyt.
Tym bardziej więc wydaje mi się, że w sytuacjach, kiedy udowadnianie racji niczemu nie służy nie ma sensu o nią walczyć.
Nie ważne czy wygramy czy przegramy – rezultatem i tak będzie nasza przegrana. Dlaczego? Bo pogorszy to nasze wzajemne relacje. Lepsze jest wrogiem dobrego
No dobrze, można przestać walczyć? Co więc w takiej sytuacji zrobić?
Powiem prosto: budować relacje i porozumienie.
Jak takie budowanie relacji w trakcie sporu, nieporozumienia, ustalanie pewnych rzeczy powinno wyglądać?
Najlepiej jest dotrzeć do źródła problemu między nami i osiągnąć tak zwany konsensus. Konsensus to taka sytuacja, gdzie wszystkie strony są wygrane i na ile to możliwe, wszystkie potrzeby są zaspokojone. Ćwiczenie się w osiąganiu konsensusu może być bardzo ciekawe. Przede wszystkim uczy nas kreatywności poprzez poszukiwanie rozwiązań, które realizują wszystkie nasze potrzeby. Zbyt często stawiamy się w sytuacji “albo albo”, kiedy tak naprawdę ogromna większość sytuacji ma co najmniej kilka rozwiązań, nie mówiąc o możliwości znalezienia nieskończonej ich ilości dla dużej części rzeczy.
W rezultacie “walki o rację” osoba może poczuć, że wygrała ale nasze relacje są pogorszone, bo ja czuję się gorsza w związku z przegraną. Czuję brak sił. Oczywiście może być na odwrót ja wygram i poczuję się dowartościowana a ta osoba przegra.
Jeżeli mam wystarczającą “siłę” to druga strona przyzna mi rację, będzie pokorna, usłużna jednak i tak okaże się, że musiałam się napracować dla chwili poklasku, a generalnie nie uzyskałam niczego wartościowego. Dalszą konsekwencją takich działań będzie jej żal. No i nie rozwiąże to sytuacji, problemu, czy potrzeb drugiej strony. Im więcej razy z nią wygramy tym większy żal będzie do mnie miała. Relacja i tak będzie zniszczona. A tak naprawdę nigdy nie wiemy, czy nędzarz nie stanie się bogaczem, który zostanie moim szefem.
Jeżeli nasze poczucie wartości jest wystarczająco wysokie, nie potrzebujemy się odgrywać na nikim i możemy zająć się naprawdę ważnymi sprawami. I żyć sobie pięknie, szczęśliwie, zostawiając rację temu, kto jej naprawdę potrzebuję.
Racja czy relacja? – na to pytanie odpowiadasz sobie sama za każdym razem, kiedy walczysz z kimś o racje w sytuacjach, gdzie nie ma obiektywnej racji (obiektywna racja może być w sytuacji gdzie np. od kolejności wykonywania czynności podczas operacji zależy życie pacjenta).
Kiedy stajemy się “wolni od racji” nie mamy problemów z przyznaniem, że czegoś nie wiedzieliśmy, umieliśmy, coś nam nie wyszło, nie udało się.
Kiedy jesteśmy przywiązani do tego, co nazywamy swoimi racjami, wtedy mamy kłopot, żeby przyznać komuś innemu rację. Nasza racja jest jednym z najsilniejszych przekonań, jakie ludzie mają.
Mając do wyboru albo mieć rację albo mieć relację i być wolnym – z tych dwóch rzeczy wybieram wolność, bo póki będę mieć “rację”, będę musiała jej bronić. Kiedy wszyscy mają rację, to tak naprawdę nie ma jej nikt. Odrzucając rację na rzecz relacji nie ma problemu ze zmianą pewnych zachowań, ze zmianą podejścia, ze zmianą spojrzenia na wolność i od otrzymywania potwierdzeń i aprobaty. Taka wolność jest naprawdę niesamowitym darem jaki możemy sobie sami zafundować.
Wystarczy, że dbam o swoją wolność i szanuję wolność innych, a wówczas taka forma komunikacji buduje dobre relacje. Co ciekawe racja i relacja wzajemnie się rymują.